MoniaMonia

Wracamy do naszego mieszkania już bez deszczowego akompaniamentu. Przebieramy się w suche ubrania i wychodzimy w poszukiwaniu jakiejś knajpki na obiado-kolację. Szybko wślizgujemy się do polecanego na Tripadvisor miejsca, pełnego lokalnego towarzystwa, tłumnie zgromadzonego przy czymś na kształt ogromnego, wspólnego stołu.

Wszyscy są zadowoleni, żwawo dyskutują i często się śmieją. No i oczywiście zajadają smakowicie oraz (czasami) niecodziennie wyglądające przysmaki. Przy tym wesołym stole nie ma już jednak ani jednego wolnego miejsca, więc mijamy japońskie towarzystwo i sadowimy się przy à la barowym, jednakże niskim stole – z widokiem na kuchenne poczynania tutejszego mistrza sztuki kulinarnej.

Shinme - TripAdvisor

Obsługująca nas dziewczyna podobnie jak w knajpce z ramenem (nota bene zlokalizowanej prawie naprzeciwko lokalu, w którym siedzimy), mówi po angielsku jeszcze mniej niż jej koleżanka, która próbowała nas uratować parasolami. Nie zrażamy się jednak. Próbujemy wybadać ją czy mają jakieś mięso – np. kurczaka. Efekt tej części rozmowy pozostaje dla nas zagadką, więc kombinujemy, co innego moglibyśmy w miarę przystępnie wyjaśnić. W menu nie ma słowa po angielsku, a jedyne słowa, które wydają nam się w tym momencie w miarę uniwersalne w kontekście japońskiego jedzenia to ramen oraz sushi. Jako, że ten pierwszy jedliśmy już tego dnia przed rowerową wyprawą, decydujemy się na sushi. Pani zdaje się nam przedstawiać opcje, jakie mamy do wyboru, wspominając łamaną angielszczyzną o rybach surowych, pieczonych i jeszcze o czymś co znowu pozostaje owiane nutką solidarnego, obopólnego niezrozumienia. Niemniej jednak, pod koniec rozmowy jesteśmy z siebie niezwykle dumni – w typowo japońskiej knajpie udźwignęliśmy temat złożenia zamówienia bez użycia zrozumiałego dla obu stron języka i przy przepysznej matcha parującej znad małych filiżanek czekamy na nasze sushi.

W międzyczasie kelnerka pojawia się u nas dwukrotnie – raz pokazując 2 duże ryby oraz kilka filetów – wskazuję na jedną z ryb oraz 3 rodzaje filetów, zakładając, że chodzi o wkład do sushi. Potem odwiedza nas jeszcze przynosząc talerz z kurczakiem. Trochę się zdziwiliśmy na takie połączenie, ale jako, że my – zieloni jak matcha w kwestii japońskich specjałów, nie znamy się jeszcze aż tak na rzeczy - nie przywiązaliśmy do tego jakiejś specjalnej wagi, zrzucając to na karb naszej nieświadomości kulinarnej. Po kilku minutach zostaliśmy uraczeni przystawką w postaci wodorostów, krewetek i czegoś przypominającego w smaku i wyglądzie ugotowane białko jajka. Pochłonęliśmy ją ze smakiem, oczekując na nasze sushi, które zresztą zmaterializowało się w towarzystwie kelnerki bardzo szybko. Okazało się, że zamówiliśmy też nigiri z różnymi rodzajami ryb. Jedna z nich jest dla nas szczególnie ciekawa w smaku – biała, jakby maślana, o bardzo aksamitnym wykończeniu.

W trakcie wizyty w lokalu nasze oczy otworzą się ze zdziwienia kilkakrotnie. Po raz pierwszy ma to miejsce kiedy na naszym stole, podczas spożywania sushi pojawia się kolejne danie – kurczak z surówką i sałatą. Następny raz – kiedy dołącza do niego upieczona, wybrana przeze mnie uprzednio ryba. Patrzymy na siebie analizując proces naszego zamówienia i dochodzimy do przerażającego nasze brzuchy i portfele wniosku – otrzymujemy kolejne dania, które „ustalaliśmy” w ramach naszej, jakże świadomej, rozmowy z kelnerką. Zalęknieni, że przyjdzie nam spożywać dania do północy, a później nająć się do wolontariackiej pracy na zmywaku w celu odpracowania tego królewskiego posiłku, usiłujemy się upewnić, że to, co zasłania nam już widok na kuchnię jest wszystkim, co zostało dla nas przewidziane. Uspokajamy się trochę, bo wszystko wskazuje na to, że ta symfonia smaków wybrzmiała po raz ostatni z nadejściem połówki ryby.

Wszystko jest pyszne, aczkolwiek porcja jest zdecydowanie na cztery, a nie dwie osoby. Kończymy posiłek, a raczej tak nam się tylko wydaje. Ale nie, nie chodzi o kolejne danie, które się przed nami zmaterializowało – tego było by już za dużo. Jest zdecydowanie ciekawiej. Do naszego odludnego, pustego stolika podchodzi starsza, lekko przygarbiona pani – nie wiemy czy jest bardziej kucharką, kelnerką, właścicielką czy może jeszcze kimś innym, ale krzątała się po lokalu przez cały czas. W każdym razie pokazuje na to, co zostało z naszej ryby (my widzimy same ości).

Jak się okazało, ocena sytuacji dokonana przez nas i starszą panią była zgoła odmienna. Pani, na widok naszego marnotrawstwa przystąpiła dziarsko do dzieła i zaczęła z chirurgiczną precyzją i za pomocą bardzo cienko zakończonych pałeczek wydobywać z rybiego szkieletu resztki pozostałego mięsa. Uzbierały się tego całe dwa kopczyki wielkości naparstka każdy, które z pietyzmem zostały umieszczone na maluteńkich spodeczkach i podane nam przez panią do skonsumowania. Na koniec okazało się, że starsza Pani mówi troszkę po angielsku i zaproponowała nam jeszcze zjedzenie po rybim oku, bogatym w kolagen i doskonałym na urodę. Jak to stwierdziła – jesz oko wieczorem, śpisz, a rano budzisz się piękny. Kusząca propozycja, z której jednak bałam się skorzystać, czego oczywiście nie można powiedzieć o współmałżonku. Wizja pięknego lica o poranku przekonała go i oko ryby zjadł (twierdzi, że doznanie było dziwne, a samo oko lekko twardawe i trochę zbliżone w teksturze do ziarnka grochu).

Naszą przygodę w niezwykłej knajpie kończymy otwarciem szeroko naszych zmęczonych po całym dniu powiek – kiedy to wspomniana już starsza pani na karteczce wpisuje kwotę należną za te wszystkie atrakcje. Płacimy więc słono, za jednak słodkie wspomnienia i ciekawe doznania, jakie z pewnością przyjdzie nam jeszcze nie raz wspominać ☺